Św. Ludwik Bertrand

Urodził się 2 lutego 1526 r. w Walencji. Jego rodzice to Jan i Joanna Aniela. Tato Ludwika pochodził z tego samego rodu, co św. Wincenty Ferreriusz. Mały Ludwik mógł więc wzrastać w atmosferze wielkiej czci do tego właśnie dominikanina. Bliscy mu byli także inni święci – od 8 roku życia codziennie odmawiał oficjum o Najświętszej Maryi Pannie. Jako mały chłopiec dużo płakał – wynikało to najprawdopodobniej ze słabego zdrowia – w takiej sytuacji jedynym sposobem na uspokojenie malucha było zaprowadzenie go do pobliskiego kościoła, w którym mógł podziwiać obrazy świętych. Dopiero tam, skupiony na modlitwie, przestawał płakać. Jego niezwykła wrażliwość nie ograniczała się jedynie do rozmowy z Bogiem. W Walencji uchodził za przykład dobrego chrześcijanina – nazywano go nawet „Małym Świętym”. Nieustannie jednak marzył o tym, by przebywać sam na sam z Panem Bogiem. To pragnienie było przyczyną bardzo odważnej decyzji. Kilkunastoletni Ludwik opuścił dom rodzinny i udał się w drogę, by od tej pory wieść życie tułacza i pielgrzyma. Rodzicom o niczym nie powiedział, zostawił im natomiast list, w którym tłumaczył przyczynę swojego postępowania. Liczył na to, że rodzice, będący ludźmi głęboko wierzącymi, zrozumieją jego decyzję. Niestety – rozpacz mamy, która w osobie najstarszego syna widziała swoje największe oparcie sprawiła, że postanowiono go odszukać i sprowadzić do domu. Ludwik czuł jednak, że nie jest na swoim miejscu, że Pan Bóg ma dla niego inne plany.

Powiadomienie rodziców o decyzji wstąpienia do Zakonu Kaznodziejskiego spotkało się z ich zdecydowanym sprzeciwem. Doszło nawet do tego, że Jan Bertrand, w obawie by jego piętnastoletni syn nie uciekł ponownie z domu, udał się do przeora dominikańskiego klasztoru w Walencji i uzyskał od niego zapewnienie, że Ludwik nie zostanie przyjęty do wspólnoty braci w białych habitach. Było to trudne doświadczenie dla chłopca. Ten czas pomogło mu przetrwać mocne zaufanie w Bożą Opatrzność – dostrzegł, że na tej drodze dokonuje się oczyszczenie jego duszy i intencji. W 1544 r. nowym przeorem klasztoru został Jan Mico. Znał on Ludwika i widział, że powołanie chłopca jest autentyczne. Dlatego postanowił przyjąć go do grona dominikanów, pomimo gwałtownych sprzeciwów ojca. Doszło nawet do sytuacji, w której dominikański nowicjusz był zmuszony napisać list do ojca z wyjaśnieniem, że nikt go do takiej decyzji nie namawiał. O tym, jak wielkie było jego pragnienie świętości i doskonałości, świadczą słowa zawarte w liście: „Muszę dodać, że magister nowicjuszy obchodzi się ze mną w sposób okrutny – z racji mojej słabości przydzielił mi najlepszą celę w Nowicjacie, kazał mi, wbrew mym pragnieniom, jeść kolację trzy razy w ciągu tygodnia i kiedy pogoda ochłodziła się, ściągnął nakrycie ze swojego łóżka i ofiarował je mnie; tak więc w swojej dobroci dla mnie jest okrutny dla samego siebie i ogałaca się, by mnie przyodziać". Modlitwy i spokojne, ale stanowcze tłumaczenia przyniosły skutek – rodzice pogodzili się z wyborem syna, a z czasem nawet nauczyli się cieszyć z jego powołania.

W 1547 r. Ludwik przyjął święcenia kapłańskie. Za każdym razem, kiedy miał stanąć przy ołtarzu, bardzo starannie się do tego przygotowywał. Kilka godzin przed Mszą Świętą gorąco się modlił, starał się także często przystępować do spowiedzi. W czasie Przeistoczenia tak głęboko przeżywał Mękę Pana Jezusa, że po jego policzkach płynęły łzy, a sam moment podniesienia Ciała i Krwi Chrystusa trwał kilkanaście minut. Nieustannie wzrastał w pobożności i mądrości. Dostrzegli to także jego przełożeni i w 1551 r. skierowali go do pełnienia posługi wśród najmłodszych zakonników. Ludwik został magistrem nowicjatu. Pomimo młodego wieku swoją posługę pełnił tak dobrze, że dzisiaj jest patronem formatorów zakonnych w Rodzinie Dominikańskiej. Ważną cechą jego działalności było to, że zanim polecił coś uczynić nowicjuszom, najpierw sam wprowadzał to w życie. Bardzo dbał o przestrzeganie przez jego podopiecznych nawet najdrobniejszych przepisów zakonnych – każde przewinienie dostrzegał i z pełnią ojcowskiej miłości karał. Nie obawiał się, że bracia zrażą się i odejdą z zakonu – uważał, że dla chwały Bożej lepiej, gdy zakonników będzie mniej, ale będą święci.

Jednym z motywów wstąpienia do zakonu było dla Ludwika wewnętrzne przynaglenie, by nieść Chrystusa innym ludziom. Z tego powodu poprosił o pozwolenie na głoszenie kazań. Przełożeni jednak nie chcieli się na to zgodzić – Ludwik był słabego zdrowia, a w dodatku odznaczał się cichym i słabym głosem. Po ludzku więc brakowało mu cech koniecznych dla ówczesnego kaznodziei, głoszącego Słowo Boże bez pomocy mikrofonu i w nieogrzewanym zimą kościele. Pan Bóg działa jednak przez ludzką słabość. Okazało się, że owoce tej posługi są ogromne – moc jego słowa przenikała nawet najbardziej nieczułe serca. Ludwik bowiem także w praktyce pokazywał, jak powinien zachowywać się chrześcijanin. Kiedy w 1557 r. wybuchła zaraza, sprawował cierpliwą posługę pośród chorych, narażając własne zdrowie i życie. W aktach procesu kanonizacyjnego zachowały się opisy uzdrowień, jakich dokonywał mocą Chrystusa przez włożenie rąk i modlitwę. Marzeniem jego życia było umrzeć śmiercią męczeńską. Pan Bóg prowadził go jednak inną drogą. W pewnym momencie swojego życia Ludwik zaczął odczuwać powołanie misyjne. Utwierdziło się ono i wypełniło dzięki przybyciu do Hiszpanii jednego z misjonarzy dominikańskich posługujących w Nowej Granadzie. Prosił on o przysłanie przynajmniej jednego brata do pomocy – Ludwik zgłosił się do tego zadania.

W pierwszą niedzielę Wielkiego Postu 1562 r. wyruszył na misje. Długa podróż upłynęła mu na nieustannej modlitwie – do tego stopnia, że statek którym płynął, zamienił się w swoisty kościół na oceanie. Po przybyciu na miejsce szybko udał się do najbliższego konwentu dominikańskiego. Nie zamierzał jednak odpoczywać. Chciał natomiast poprzez modlitwę i podejmowane umartwienie przygotować się do posługi głoszenia Słowa. Okazji do pokuty było wiele – Ludwik znalazł sobie jednak bardzo specyficzny rodzaj ćwiczenia ciała. Od dziecka miał zwyczaj sypiania na gołej podłodze. W Ameryce Łacińskiej jednak nabrało to nowego wymiaru – śpiąc w ten sposób nie był w stanie bronić się przed atakami pełzających po ziemi w dużej ilości owadów. Skuteczność jego posługi była niesamowita – w ciągu trzech pierwszych lat pobytu na Nowej Ziemi przybyło na tym terenie ok. 10 000 chrześcijan. Budziło to niezadowolenie miejscowych szamanów i wodzów plemiennych, którzy przez to tracili dochód i posłuszeństwo poddanych. Podjęli zatem kilkakrotnie próbę otrucia Ludwika. Pan Bóg jednak otaczał dominikanina opieką – kilka razy trucizna utraciła swoją moc lub zniszczyła naczynie, do którego została dodana. Raz wydawało się, że próba powiodła się. Ludwik przez 5 dni konał w straszliwych męczarniach. Przez ten czas, szczęśliwy, że spełniło się pragnienie jego życia, tulił do piersi Krzyż. Po pięciu dniach wyzdrowiał, ku zdumieniu otaczających go ludzi. Innym razem grupa mężczyzn postanowiła napaść na Ludwika w czasie głoszenia kazania i zabić i jego, i tych, którzy go słuchali. Kiedy przyjaciele Ludwika dowiedzieli się o tym, szybko mu doradzili, by uciekał. On jednak uspokoił ich i zapowiedział cud nawrócenia prześladowców – faktycznie, kiedy uzbrojona grupa podeszła na tyle blisko, że była w stanie usłyszeć słowa Ludwika, z rąk napastników wypadły strzały i kamienie. Słuchali, a ich serca przemieniały się i po skończonym kazaniu zamiast popełnienia planowanego morderstwa, poprosili o łaskę chrztu.

Po ośmiu latach posługi misyjnej z powodu słabnącego zdrowia powrócił do Europy, został przeorem w klasztorze św. Onufrego. Tam, w czasie klęski nieurodzaju, pomimo niedostatku, jaki panował w klasztorze, pomagał miejscowej ludności – zakazał nawet furtianowi odsyłać kogokolwiek z pustymi rękami. Jego głównym zajęciem było głoszenie Słowa. Uczył tego także młodych braci, biorąc ich ze sobą za każdym razem, kiedy szedł przepowiadać. Mówił: „Pokorna i gorliwa modlitwa jest najlepszym środkiem, sprawiającym, że wygłoszone kazanie przynosi owoce. Słowa bez uczynków nie mogą zmienić, czy nawet dosięgnąć serca". Pod koniec życia jego ciało trawiły dotkliwe cierpienia fizyczne. W związku ze swoja działalnością misyjną i obroną tubylców przed kolonizatorami zyskał przydomek „Apostoła Indian”. Zmarł w Walencji, w otoczeniu braci, 9 października 1581 r. Beatyfikował go Paweł V w 1671r., a kanonizował Klemens X.

W górę